Po drodze wjeżdżamy jeszcze do Palau, bo chcę jeszcze koniecznie na pożegnanie gelato. No ale gelateria zamknięta! :(
Wlokąc się wijącą się drogą, na której nie ma nawet jak wyprzedzać (to też trzeba wziąć pod uwagę podróżując po Sardynii) w końcu dojechaliśmy do Olbia. Nie ma już czasu zwiedzać miasta, wjeżdżamy od razu na prom. Prom to kolejna wielka szafa, jak w myślach je nazywam. Linia nazywa się Moby, na burtach wymalowane bajkowe zwierzaki. Na ten sąsiedni wjeżdżają tiry z autami, dziwię się z początku, ale to pewnie auta po sezonie wracają na kontynent do przeglądów.
W środku zabawnie się chodzi dłuuuugimi wąskimi korytarzami w poszukiwaniu kabiny.
Wyłażę od razu na górny pokład. W końcu przydaje się kurtka ;)
O dziewiątej koleś rzuca nam cumy i ruszamy. Port powoli zostaje w tyle. Do widzenia Sardynio, mam nadzieję, że nasze drogi kiedyś jeszcze się zejdą!
Inne promy zabawnie wyglądają, z włączonymi przednimi światłami, jak jakieś bajkowe potwory ;) Wszyscy już poszli, a ja zostaję jeszcze na pokładzie, bo jest pięknie, mimo zimna. Mijamy dwie latarnie morskie i samolot podchodzi do lądowania - super.
Po kolacji w maleńkiej kabinie wychodzę jeszcze na pokład. Wiatr wieje, fale pryskają, w dali widać wyspy i kilka latarni morskich. Każda ma inny sygnał, fajnie widzieć ich aż tyle na raz :) Uwielbiam latarnie morskie! Widać też gwiazdy, choć w tym akurat przeszkadzają światła na promie. Ale i tak jest pięknie!
.