Bus na Kaliakrę był przed dziesiątą, ale nie chciało nam się wstawać. Stwierdziliśmy, że jednak trzeba się wyspać. W nocy była burza i na dworze niezbyt ciepło. Zanim się zebraliśmy, to była już prawie jedenasta. Trzeba było się spakować. Bagaże zostawiliśmy w recepcji.
O jedenastej ponoć miał być busik na Kaliakrę. Czekamy, czekamy i nic. W końcu przejeżdżał nasz pan taxiarz i z nim się zabraliśmy (6 lv). Taxiarz opowiada, że ziemie dookoła wykupili już Arabowie. I mają być wyścigi Formuły. Brrr, jakoś mnie to nie przekonuje, powinno zostać, jak jest. Dziko i pięknie...
Wejście na nos 3 lv od osoby. W międzyczasie zrobił się upał.
Przyznać trzeba, że piękny ten nos... Delfinków co prawda nie widzieliśmy, ale i tak widoki super. Z jednej i z drugiej strony. Klify i czerwone skały (no dobra, bardziej bym powiedziała, że pomarańczowe). Cudne miejsce!
Niestety jak dla mnie jest tu zbyt komercyjne. Tłumy ludzi, zdzierstwo kompletne, butelka wody kosztowała nas 2,5 lv! Na czubku nosa ciężko zrobić sobie takie zdjęcie, żeby być na nim samemu. Ale za to w muzeum piękna makieta dawnej twierdzy. Zapalają się w niej nawet światełka (foto i filmowanie po 2 lv - nie korzystamy).
No i jeszcze jedna atrakcja, zamiast delfinków, w powietrzu latają śmigłowce. Nie nad nami co prawda - szkoda, ale i tak fajnie wyglądają na tle morza. Jakieś ćwiczenia chyba mają, bo w te i we wte co chwilę.
Upał dawał nam się już we znaki, zachciało nam się morza. A na parkingu jak na złość żadnej taxówki. Można by iść pieszo, ale nie za bardzo wiedzieliśmy gdzie, a poza tym czasu za wiele nie mieliśmy. Na szczęście długo nie czekaliśmy. Inny tym razem taxiarz zabrał nas na plażę po północnej stronie (6 lv, na początku chciał 10). Plaża żadna tam super, ale nikt z nas nie marudził, fajnie było się w morzu ochłodzić. Wszędzie dookoła mieliśmy czerwone skały, więc pięknie. No i nareszcie można było choć trochę ponurkować. Były rybki i wodorosty.
Mieliśmy być tam tylko godzinkę, ale tak nam się spodobało, że się ruszyć nie chciało i dopiero o piątej zadzwoniliśmy po naszego pana taxiarza (ostatni busik nam odjechał). Aż dziwnie się czuję, bo jak jakieś burżuje rozbijamy się taxówkami. Ale cóż, jak własnego auta nie ma, a chce się zobaczyć... rozłożone na cztery osoby nie wychodzi tak drogo. Pan zawiózł nas do hotelu, poczekał, a my wskoczyliśmy do basenu, żeby choć trochę się opłukać i w drogę do Kavarny. Szkoda, chciałabym tu zostać jeszcze jeden dzień...