Do Ronne wpływamy o wpół drugiej. O drugiej jechał autobus do Svaneke, ale chciałam iść do informacji po jakieś mapy, rozkłady autobusów itp. Niestety okazuje się, że informacja już zamknięta! Sobota, w dodatku już po sezonie... Następny autobus miał jechać o trzeciej, ale okazało się, że w soboty nie jeździ. I trzeba było czekać do czwartej na kolejny.
Żeby czasu nie tracić, idę do miasta, chcę kupić coś do jedzenia, bo kto wie, czy jakiś sklep będzie otwarty w Svaneke? Widok portu może nie zachwyca, ale za to miasteczko jest śliczne, jak z bajki! Czyściutko, malutkie kolorowe domeczki. Nie ma tu dużych bloków, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Zielone światło zapala mi się zaraz po naduszeniu guzika, mimo, że akurat zbliża się samochód. Jestem zachwycona!
Mina jednak trochę zrzedła mi w markecie. Za chlebek, kawałek masła i serka oraz sześć pomidorków zapłaciłam cztery dychy! Pomidorki co prawda super zapakowane, wymyte, w trzech kolorach ;) Ale chyba będzie trzeba przestać przeliczać wszystko na złotówki...