Pobudka po siódmej. Poszliśmy zapytać, czy busem można przewieźć rower. Można. Znów czasu mało na moje ślimaczenie się pod górę, więc Adam jedzie rowerem, a ja ze swoim ładuję się do autobusu. Droga wiedzie przez Almindingen.
W Ronne przeszłam się trochę po mieście, aż Adam nie dojechał. Rowery zostały na rynku.
Weszłam do muzeum Erichsens Gard, domu kupca. Fajnie było taki domek zobaczyć. W sumie podobnie, jak u nas, tylko meble inne. Dalej weszłam do Bornholms Muzeum. Oj, tu warto było wejść! Na dole jakieś wykopaliska, ale mnie najbardziej podobały się modele statków, stare stojące zegary, malowane w piękne kwiatki i hełm nurka, cały z metalu zrobiony - ależ to musiało być ciężkie!
Na Małym Rynku jest sklep z serami. W środku faktycznie, nic tylko sery. Wychodzimy jednak nic nie kupując, bo zapach skutecznie odstrasza ;) Widzieliśmy też kościółek, który też ma w środku podwieszony statek.
Zagłębiliśmy się w uliczki, gdzie znajduje się najmniejszy domek na wyspie. Bardzo mi się tu podoba, wszędzie czysto, na progach domków leżą dynie i inne jesienne ozdoby, a przed domkami kwitną kwiaty. A same domki, ich okna i drzwi są w różnych kolorach. I znów skojarzenie: jak w bajce :) Ślicznie po prostu!