Śniadanie (w cenie, obowiązkowe) rozczarowało mnie równie mocno, jak kolacja. Nie było nic do wyboru, chleb, trochę dżemu, kawa z mlekiem (czy ktoś lubi czy nie). Herbatę tym razem nie daliśmy się i poprosiliśmy o miętową. Dostaliśmy, ale fusiastą. Wstyd. Atrakcją za to był malutki piesek i kotek.
Zebraliśmy się szybko i ruszyliśmy dalej. Do Ourzazate znów jechaliśmy przez góry. I widoki znów cudne dookoła, przepaście pod nami, a dookoła brązowo. Zatrzymaliśmy się na tarasie widokowym, kilka fotek. Panowie siedzieli z rozłożonymi towarami. Dziewczyny się zainteresowały, to ja też. Upatrzyłam sobie ozdobne puzderko, zastanawiam się, koleś widzi, że się interesuję. Pytam o cenę, 120dh, o nie, za drogo zdecydowanie, mówię, że jestem z Polski, on że 90dh. Dziewczyny poszły już do aut, ja się zrywam, koleś nie chce się odczepić, rzucam że za 60 dh wezmę, żeby mieć go z głowy, on że 80, ja prawie biegiem do auta, on, że ok, za 60 ;) Śmieszne i ciekawe to targowanie trzeba przyznać ;) Ciekawe ile faktycznie mogło to kosztować, ale jakoś nie mam oporów, żeby Berberom tu w górach zostawiać kasę.
Znów jesteśmy w Ourzazat. Znów krótki przystanek na zakupy w tym samym markecie.
W dalszej drodze miały być jakieś ciekawe miejsca do oglądania, ale nie zatrzymujemy się już, tylko pędzimy przed siebie, żeby szybciej być w Marrakeszu. Droga znów wije się wśród gór, Łukasz pogina, a my mamy serducha prawie w gardłach ;) Tu też jest pięknie, skały są wielokolorowe, wszelkie odcienie brązu i pomarańczu i do tego zieleni. W końcu zjeżdżamy już z gór, jednak nie jest to z nimi pożegnanie, wciąż towarzyszy nam widok ośnieżonych szczytów.