Na szczęście do Marrakeszu już niedaleko. Napotykamy na jakiś korek i objazd. Jakiś wyścig samochodowy będzie i nie możemy jechać główną drogą. I trochę błądzimy, wjeżdżamy w jakieś wąskie uliczki w centrum, ale fajne to, bo możemy zobaczyć, jak działa tu ruch uliczny. Pieszych nikt nie przepuszcza, martwić się muszą sami o siebie.
W końcu dojeżdżamy na miejsce, oddajemy auta i idziemy na poszukiwania hotelu. W wielu mają komplet, w naszym poprzednim też, ale udaje się znaleźć coś tuż obok, z tarasu widać taras naszego starego hotelu. I nawet tu ładniej niż tam :)
Trochę odpoczynku i idziemy w miasto. Chodzimy trochę po sklepach, oglądamy rzeczy. Ania kupuje wisiorek, ja zagłębiam się w inny sklep z biżuterią, pan zaprasza, mówi, że da mi tylko wizytówkę i będę mogła iść. No to zaglądam, pan przekonuje, że koniecznie muszę przymierzyć bransoletkę, która wpadła mi w oko. Nie daje za wygraną, targujemy się, znów słyszę, że jestem jak Berber ;) Bransoletka i tak mi się podoba, było 250 dh, schodzimy do 80 i jest moja :)
Wracamy na Jema El Fnaa i rozdzielamy się, bo niektórzy chcą już wracać. My z dziewczynami zagłębiamy się w souki na środku placu. Okazuje się, że miejscami są one nawet trzypiętrowe! Miasto w mieście, jak to Łukasz później ujął. A czego tu nie ma! Biżuterii pełno, buty, pamiątki, muzyka gra. Niesamowite, Maroko zaskakuje mnie na każdym kroku :)
Chodzimy i oglądamy i coraz bardziej zmęczone jesteśmy, na zakupy będzie jeszcze czas jutro. W hotelu podziwiam jeszcze piękny widok z tarasu i spać.