W Salzburgu byliśmy w południe. Przez całe chyba miasteczko przejechaliśmy, zanim się na stare miasto dostaliśmy. Fajnie, że nie ma tu jakiś wielkich bloków, czy wieżowców, raczej stare kamieniczki i wille. Auto zostało w bocznej spokojnej uliczce, można było max. na trzy godziny. Do starego miasta dostaliśmy się tunelem pod górą.
Na każdym kroku widać tu, że to miasto Mozarta. Jego wizerunek jest dosłownie wszędzie. Jest i wielka szkoła muzyczna jego imienia. Na wzgórzu widać zamek.
Zaglądamy do jednego z kościołów przy ślicznym ryneczku, gdzie na straganach są owoce, jakieś ciepłe jedzonko, ślicznie i kolorowo. Wchodzimy do bazyliki. Kościół jak kościół, szkoda mi tylko, że nie mogę usłyszeć organów. W ogóle na każdym kroku napotyka się tu pełno plakatów i ulotek, że koncerty. Szkoda wielka, że nie możemy zostać choć na jednym, ale czas znów goni.
Wąskimi uliczkami idziemy nad rzekę. Za rzeką znów kolejny kawałek miasta, ale my cofamy się, żeby poszukać domu Mozarta. Nietrudno do niego trafić, po prostu trzeba przejść się najbardziej zatłoczoną ulicą w mieście. To tutaj urodził się Mozart. Kamieniczka jakoś szczególnie poza wielkim napisem się nie wyróżnia. Na parterze sklep z lodami i rybnymi kanapkami. Ale wystarczy wspiąć się po mrocznych schodkach na piętro, a klimat zupełnie się zmienia, słychać muzykę. Do środka nie wchodzimy, bo to kolejne euraki, a i czas znów ucieka.
Na koniec został nam do obejrzenia widok z zamkowego wzgórza. Na górę jeździ kolejka, ale cennik jest jakiś niezrozumiały, bilety drogie i chyba połączone ze wstępem do muzeum, do którego my i tak nie mamy czasu wejść. Zresztą zamek nie wygląda zbyt zachęcająco, jakiś taki odrapany i w ogóle ;) Więc idziemy pod bramę pieszo, nie jest wcale daleko, jak się okazało. A i widoki piękne, kilka razy można się po drodze zatrzymać i je podziwiać. Ze wzgórza zamkowego widać prawie całe miasteczko, które przycupnęło w dolince wśród gór. Pięknie to wszystko z góry wygląda.
Z góry wypatrzyłam jakiś stary cmentarz przy małym kościółku. To Friedshof. Zeszliśmy z góry i trafiliśmy wprost na wejście do niego, więc nie mogłam odpuścić ;) Cmentarz jest piękny, tylko za dużo tu ludzi, żeby na spokojnie przysiąść i poczuć jego atmosferę.
Po drodze zaglądamy jeszcze do Franzosen Kirche i już musimy pędzić, żeby nam mandatu za auto nie wlepili ;)
Po drodze przez miasto rzucił mi się w oczy mały lokalik i bośniackim jedzeniem. Szukamy go w drodze powrotnej, bo zjeść coś trzeba. Plejskavic już nie ma, ale są cevapcici :) Zajadam się, pycha, nareszcie pierwszy powiew południa na tych wakacjach :) I już trzeba pożegnać się z Salzburgiem...