Kierujemy się w głąb lądu, do San Marino. Szukamy jakiegoś marketu, wszystko pozamykane – niedziela. A jak już trafiamy na market, który za chwilę, po sjeście, będzie otwarty (zabrało się już pod nim sporo ludzi, którzy jakoś dziwnie się na nas gapili), to okazało się, że to market z... meblami! No i skąd tu wziąć coś do jedzenia?
Po drodze mijamy jeszcze muzeum ze starymi samolotami. Zatrzymujemy się tylko na chwilę, bo i tu zamknięte, a to, co tu mają to i u nas można oglądać.
I w końcu pniemy się znów stromą drogą pod górę, żeby dostać się do miasta. Po drodze wszystko jak wymarłe, prawie nikogo nie widać. Pewnie mieszkańcy wynieśli się nad morze w taką pogodę...
Auto zostawiamy na parkingu i na górę wjeżdżamy kolejką.
Idziemy na główny plac. Jak zwykle i dziś coś tu się dzieje, jakiś chyba turniej strzelania z łuku. Dużo poprzebieranych ludzi się tu kręci, na głównym placu wielkie święto, każda drużyna po kolei bębni w swoje instrumenty. Niestety nie mamy czasu, żeby przyglądać się widowisku, bo już późne popołudnie, a przecież jeszcze nad morze powinniśmy dziś wrócić.
Idziemy uliczkami do pierwszej twierdzy (bilet 3 euro). I tu pełno poprzebieranych ludzi, korzystam do woli i robię wiele fajnych zdjęć. Widoki z góry przepiękne, widać całe miasteczko i całe państewko łącznie z morzem na horyzoncie. W dole na pagórkach kładzie się cień góry, na której stoimy.
I jeszcze spacerek do drugiej twierdzy. I tutaj widoki przepiękne. Jest też muzeum ze starą bronią, poczynając od średniowiecznych mieczy i zbroi po pięknie zdobione i inkrustowane pistolety. Mogłabym długo to wszystko oglądać, tylko czas goni...
Do trzeciej twierdzy już nie idziemy. Zmęczenie daje znać o sobie, ja już tu kiedyś byłam, a Wojtkowi się nie chce. Po drodze kosztuję jeszcze płynnego loda o smaku pomarańczowym. Śmieszne to takie, jakiś drobniutko pokruszony lód, który się pije zamiast jeść. Żeby to jakieś super dobre było, to bym nie powiedziała, ale spróbować warto.
Powoli sklepiki już się zamykają. Trafiamy po drodze na sklep z modelami samochodów i nie tylko. Ciężko mi się od niego odczepić ;) A przy tym niezły ubaw, gdy widzę, że jakiś koleś ciągnie tam znudzoną swoją dziewczynę ;)
Czas wracać, jedziemy na dół kolejką i zastanawiamy się, co dalej. Mamy do wyboru albo wracać na wybrzeże, albo dalej przez góry już na zachód. Wybieramy to pierwsze, bo jednak wieczór już się zbliża, nocą po górach byłoby ciężko. Ponieważ zakupów nie udało nam się zrobić (ech, ta Italia ;) ale i tak ją kocham), zatrzymujemy się u Chińczyków na szybką pizzę. Bez urazy, ale śmieszny jest widok Chinki robiącej pizzę ;)